Jesteś niezalogowany
NOWE KONTO

Polski Deutsch

      Zapomniałem hasło/login


ä ß ö ü ą ę ś ć ł ń ó ż ź
Nie znaleziono żadnego obiektu
opcje zaawansowane
Wyczyść




Klasztor Ubogich Sióstr Szkolnych de Notre Dame (dawny), ul. Warszawska, Głubczyce
Hellrid: Oba budynki znajdowały się na ulicy Warszawskiej (Botenstrasse), stały na przeciwko siebie, co jest widoczne tutaj: , jedynie nowy klasztor przetrwał - obecnie jest tam szkoła muzyczna. Tworze obiekty.
Port rybacki, ul. Bosmańska, Krynica Morska
Lekok: Dzięki:)
Pensjonat (dawny), Krynica Morska
Lekok: Czyli ulica Portowa?
Zakład Ubezpieczeń Społecznych - Inspektorat w Głubczycach, ul. Bolesława Chrobrego, Głubczyce
Hellrid: Budynek istnieje, obecnie znajduje się w nim ZUS, jest nawet już obiekt:
Hotel (dawny), ul. Gdańska, Krynica Morska
Lekok: Dzięki:)

Ostatnio dodane
znaczniki do mapy

Iras (Legzol)
Hellrid
Hellrid
Iras (Legzol)
Iras (Legzol)
Iras (Legzol)
Iras (Legzol)
Iras (Legzol)
Alistair
Iras (Legzol)
Iras (Legzol)
Iras (Legzol)
Alistair
Alistair
Alistair
MacGyver_74
Sendu
Parsley
Sendu
Rob G.
Rob G.

Ostatnio wyszukiwane hasła


 
 
 
 
Umierające miasto - cały artykuł
Autor: bonczek/hydroforgroup/°, Data dodania: 2005-06-16 09:44:18, Aktualizacja: 2005-06-16 09:44:18, Odsłon: 6875

Ulrich Frodien

W artykule niniejszym pozwolę sobie przedstawić fragment życiorysu szefa redakcji fotograficznej "Suddeutsche Zeitung" jaki został opublikowany w kwartalniku historycznym "Karta" nr 31/2000. Dotyczy on tego etapu jego życia, który był bezpośrednio związany z Wrocławiem. Zanim jednak zacznę chciałbym słowami wstępu przybliżyć postać Ulricha Frodiena.
Bohater artykułu urodził się w 1927 roku. Mieszkał w Breslau gdzie mająć 14 lat z przerażeniem stwierdził, że pochodzi z polskiej rodziny z Pomorza (matka - Jadwiga z domu Wieczorek po adopcji otrzymała nazwisko Latofski). Swego pochodzenia wstydził się na tyle mocno, że nigdy o nim nikomu nie wspominał szczególnie w okresie, gdy w wieku 14 lat został z wyróżnieniem przyjęty do wrocławskiego Hitlerjugend.
Wiosną 1944 roku został skierowany do koszar w Nysie, gdzie ze zdziwieniem stwierdził, że większość żołnierzy w jego oddziale nie umie pisać i czytać po niemiecku bowiem są Polakami z tzw trzeciej Volkslisty. Podczas walk o Budapeszt był zaskoczony odwagą i bohaterstwem żołnierzy niemieckich polskiego pochodzenia, którzy praktycznie wszyscy zginęli w trakcie walk o stolicę Węgier prezentując sobą dzielność, ofiarność i odwagę. Sam Frodien ciężko ranny znalazł się w szpitalu pod Wrocławiem. Jego ojcu, lekarzowi wojskowemu udało się zdobyć glejt, dzięki któremu syn mógł wrócić do samego Breslau, do rodziny.
Tu właśnie zaczyna się jego "przygoda" z Breslau dni ostatnich.
Zdjęcie nr 1

"Owego styczniowego dnia wracałem z moim ojcem po zaśnieżonych drogach do Breslau tak szybko, jak to tylko możliwe. Wtedy przeczuwałem już, co się miało zdarzyć, choć uświadomiłem sobie to dopiero, gdy mijaliśmy kolejną, niewielką stację kolejową.
Przejeżdżały tędy pociągi towarowe wypełnione niemieckimi uciekinierami. Na ich twarzach malowały się przerażenie i rozpacz. Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Pochodzili z Reichsgau Wartheland, przymusowo zgermanizowanej części Polski. Sowieci pojawili się tam tak szybko, że nie starczyło nawet czasu, by się spakować. Uciekinierom ledwie udało się ujść z życiem. Po uważnym zerknięciu na prawo i lewo dodawali wściekłym szeptem: "Nikt nas nie ostrzegł, bonzowie partyjni zmyli się pierwsi, żaden z nich o nas nie pomyślał".
Ci pierwsi uciekinierzy niemieccy głęboko mną wstrząsnęli. Po co ofiary, trud i znój na froncie, skoro teraz nasi muszą uciekać? I nagle przemknęło mi przez głowę, że może już nigdy nie bedziemy jechać tymi drogami, że to wszystko: polowania, czas żniw spędzony razem z wesołymi dziewczętami, mieszkanie w Breslau, miasto, kraj, że to wszystko zniknie sprzed moich oczu na zawsze.
Do Breslau dojechaliśmy dopiero wieczorem. W zasypanym śniegiem mieście panowały ciemności.
W zasadzie od początku wojny obowiązywało ścisłe zaciemnienie z powodu zagrożenia nalotami.
Nie paliły się lampy uliczne, a wszystkie okna były zakryte nieprzepuszczającym światła czarnym papierem. Reflektory nielicznych samochodów (benzyna była reglamentowana) przysłaniano czarnymi klapkami, przez które przedostawała się jedynie wąska smuga światła. W Breslau położonym po za zasięgiem alianckich bombowców, nie trzymano się tych przepisów ściśle. Tym bardziej rzucało się teraz w oczy, że miasto nagle pogrążyło się w mroku. Dotąd nie odczuwało się tu wojny. Działały kina, organizowano koncerty, restauracje i kawiarnie były przepełnione, a urzędy i instytucje pracowały tak jak przed wojną. Jedynie na ulicach przeważały mundury, bo wiekszość mężczyzn znalazła się w wojsku.
Ledwie dotarliśmy do naszego mieszkania, kiedy nagle rozdzwoniły się telefony. Przyjaciele, znajomi, krewni i pacjenci ojca gorączkowo wypytywali o nasze plany i możliwości ucieczki z miasta, które wibrowało od paniki i przerażenia. Nie było żadnych rzetelnych informacji, nie licząc uspokajającej papki serwowanej przez gazety i radio, którym nikt już nie wierzył. Wszystkich zalała fala plotek i przypuszczeń, które potęgowały powszechny strach i nerwowość.
Siedzieliśmy w mieszkaniu: matka, mój młodszy brat Michael, ojciec i ja, zastanawiając się, co powinniśmy zrobić.
18 stycznia podano, że przed sześcioma dniami w centrum Polski zaczęła się ofensywa sowiecka, a teraz Sowieci dotarli już na Górny Śląsk, przekroczyli dawną granicę polsko - niemiecką i nadal prą naprzód.
Nie mysleliśmy długo. Załadowaliśmy na samochód najpotrzebniejsze rzeczy i postanowiliśmy, że jutro rano matka z bratem wyruszą na zachód.
W tych dniach najlepiej było widać, z jak niesamowitą szybkością zmieniało się miasto. Nikt już nie odśnieżał ulic, nie wywoził śmieci, a tramwaje jeździły coraz rzadziej, aż w końcu i ich zabrakło. Z ulic zniknęli policjanci, a brązowe mundury członków partii pochłonęła ziemia, jakby nigdy nie było żadnej NSDAP. W sklepie dawano na kartki żywnościowe (wprowadzone przed sześcioma laty) podwójne lub potrójne porcje: "Proszę brać, zanim Iwan weźmie". Następnego dnia sklep był już nieczynny a właściciel zniknął. Zamykano kina i restauracje. W ciągu zaledwie kilku dni zycie zupełnie się zmieniło - Breslau ogarnął gorączkowy niepokój. Miasto pachniało już frontem, pachniało ogniem i smiercią"

Wieczorem przygotowany do ucieczki samochód stał już przed wejściem. Nasze plany zniweczył nieoczekiwany telefon od męża zaufania z naszej jednostki NSDAP: "Panie doktorze, wpłynęło do nas powiadomienie, że przygotowuje się pan wraz z rodziną do ucieczki, co więcej - zamierza pan uciec służbowym samochodem. Zakładam, że to nieprawda, ale musi się pan liczyć z kontrolą". Ktoś z naszego domu musiał złożyć na nas donos. Gdyby ten człowiek, wieloletni pacjent ojca, nas nie ostrzegł, podczas kontroli odebrano by nam samochód. Zbiegliśmy natychmiast na dół i klnąc wyładowaliśmy bagaż.
W Breslau było coraz bardziej niebezpiecznie i to bynajmniej nie ze względu na zbliżających się Rosjan, lecz przez rodaków, ponieważ -jak zawsze w takich czasach - ujawniły się zazdrość, niechęć i nienawiść.
Noce stawały się zimniejsze, śnieg powoli zasypywał miasto. Przesiadywaliśmy przed ciągle włączonym radioodbiornikiem, naszym jedynym oknem na świat, bo gazet nie było już od kilku dni. Nagle o drugiej w nocy usłyszeliśmy komunikat: "Ludność cywilna ma natychmiast opuścić wszystkie dzielnice miasta na wschód od Odry. Mosty zostaną przygotowane do wysadzenia. Mieszkańcy wschodnich dzielnic udadzą się pieszo do zachodniej części miasta, gdzie wszystko zostało przygotowane na ich przybycie". Komunikat był powtarzany w krótkich odstępach czasu. Złapaliśmy się za głowę. Chodziło o niemal sto tysięcy osób, o kobiety, dzieci, starców, niemowlęta i chorych. Rzut oka na termometr -18 stopni mrozu; i oczywiście nie było mowy żadnych przygotowaniach. O tej porze było to absolutne szaleństwo, dające się wyjaśnić jedynie tym, że jednemu z przepracowanych bonzów partyjnych puściły nerwy. Odra dawno już zamarzła, znowu zaczynał padać śnieg. Nagle uświadomiłem sobie, że oto milionowe miasto zaczyna umierać.
Na zewnątrz ciemno, choć oko wykol, ale wokół dawnego Kaiserbrücke, wiszącego mostu w pobliżu ogrodu zoologicznego, rozpętało się już piekło. Podobnie jak przy innych mostach tłoczyły się tu masy ludzi przebijające się do zachodnich dzielnic. Panicznie bojąc się odcięcia od reszty miasta, tysiące ludzi wyległo na ulice, nie zabierając ze sobą nawet najpotrzebniejszych rzeczy. Nic nie zostało przygotowane. Dzieci szukały swoich matek, starsi ludzie załamywali się, panował zupełny chaos. Wielu ludzi było zbyt wyczerpanych i zrozpaczonych by głośno narzekać, a gruba warstwa padającego bez końca śniegu dusiła w zarodku każdy głośniejszy dźwięk. W zachodniej części miasta otwierały się drzwi wielu domów. Ich mieszkańcy zaczęli chyba przeczuwać, że im także przyjdzie wkrótce błagać na ulicy o pomoc. Drzwi opuszczonych do domów otwierano siłą. Wkrótce jednak napływ ludzi ustał.
Zdjęcie nr 2

Jak się później dowiedziałem, ten pozbawiony najmniejszego sensu rozkaz ewakuacji odwołano już w godzinę po ogłoszeniu. Wydawanie sprzecznych rozkazów stało się w tych dniach codziennością, a ludność, od dwustu lat szkolona w pruskim drylu, apatycznie i bezradnie poddawała się nieudolnej władzy. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem rabunki i kradzieże, do których dochodziło pod osłoną nocy. Pojawiły się także "psy łańcuchowe" - żandarmeria polowa Wehrmachtu, uprawniona do aresztowania wszystkich żołnierzy, w tym także oficerów. Swoje przezwisko zawdzięcza metalowej płytce zawieszonej na żelaznym łańcuszku. Wszyscy żołnierze bali się ich, gdyż cechował ich brak ludzkich uczuć i nieustępliwość. Podczas kolejnych dni żandarmi byli dla mnie i mojego ojca bardziej niebezpieczni niż cała Armia Czerwona wokół miasta. Byłem przecież tylko skromnym szeregowym, moja rana już się prawie zagoiła i nie wyglądałem jak ktoś komu pozostawały w mózgu dwa odłamki. Na pierwszy rzut oka byłem zdolny do walki na froncie.
Jeszcze tej samej nocy załadowaliśmy rzeczy na samochód. Postanowiliśmy, że bez względu na wszystko matka z bratem muszą uciekać żegnaliśmy się nie wiedząc, czy się jeszcze spotkamy. Bladym świtem samochód ruszył pustymi ulicami na zachód. Zostaliśmy z ojcem sami. Nie próbowaliśmy ucieczki, bo wiedzieliśmy już o kontroli wszystkich dróg wylotowych z miasta - żaden mężczyzna zdolny do noszenia broni nie miał najmniejszych szans na wydostanie się z Breslau. Tak zwane kompanie obrony twierdzy tworzono prawie wyłącznie z zatrzymanych mężczyzn. Armia Czerwona zajęła już prawie połowę Śląska, ale w Breslau, jak tylko władza doszła do siebie po pierwszym szoku, znów rozpętał się terror.
Wobec zbliżającej się katastrofy działał aparat ucisku wobec własnej ludności - grożono represjami, miały miejsce aresztowania, a także publiczne egzekucje, ku przestrodze innych. Jedną z ofiar represji był wiceburmistrz Breslau, doktor Spielhägen, który nieustępliwie wypowiadał się przeciw obronie miasta, nazywając ją - co było słuszne także z wojskowego punktu widzenia - czystym szaleństwem. Rozstrzelano go pod pomnikiem Fryderyka Wielkiego, na jednej z głównych ulic miasta. W tym czasie Hitler wydał szczególny rozkaz - podobnego próżno by szukać w historii niemieckiej wojskowości. Zgodnie z nim każdy żołnierz był nie tylko upoważniony, ale wręcz zobowiązany do natychmiastowego aresztowania lub zastrzelenia przełożonego, który bez wyraźnego rozkazu chciałby zrezygnować z obrony. Tymczasem tysiące cywilów opuściło już miasto. Najpierw uciekło dobrze sytuowane mieszczaństwo, po nim ci, którzy mieli powiązania i możliwości. Breslau opanowały mundury - ulicami ciągle przejeżdżały ciężarówki z uzbrojonymi żołnierzami, pojedyncze czołgi i działa. Strażacy i saperzy zaczęli ustawiać przy wjazdach do miasta barykady przeciwczołgowe. Ponieważ nie zgromadzono wystarczająco dużo odpowiedniego materiału, wykorzystywano wagony tramwajowe i stare samochody, które po prostu zsuwano razem. Zauważyłem to w pobliżu naszego mieszkania i powiedziałem ojcu "Aby uporać się z taką barykadą sowieckie czołgi potrzebują dokładnie 15 minut. Przez 14 minut załoga będzie musiała trzymać się za brzuchy ze śmiechu, a w ciągu minuty czołg rozsunie barykadę na boki". Ojciec skarcił mnie wzrokiem, wcale nie uważał tego za zabawne.
Zdjęcie nr 3

Breslau stało się miastem frontowym. Kiedy zapadała noc, pogrążało się w martwej ciszy - jakby na krótko przed śmiercią wstrzymywało oddech. Nadal panował chaos, wiele potrzebnych urzędów i służb ewakuowano na zachód. Nie było wiadomo, kto i za co jest odpowiedzialny, ani kto komu podlega. Tajemniczą rolę odgrywał Karl Hanke, wieloletni sekretarz w ministerstwie propagandy Goebbelsa. W Breslau pełnił funkcję gauleitera i komisarza do spraw obrony miasta. Fanatyczną wierność Hitlerowi demonstrował niemal do samego końca miasta. Uciekł potem jedynym w mieście samolotem, który wystartował z prowizorycznego lotniska zbudowanego po środku miasta; zniknął na zawsze.
Zdjęcie nr 4

Ci, co pozostali w mieście pomimo masowej ewakuacji, należeli najczęściej do rodzin robotniczych; byli to "szarzy ludzie" - nieruchawi i zasiedziali. To oni zarazili innych swoją obojętnością. Jeden rzut oka za okno na zwały śniegu i grudy lodu wystarczał, by z powrotem zaszyć się w ciepłym pokoju. Nie podobało się to komendanturze miejskiej i kierownictwu partii, które uważały ludność cywilną za obciążenie wobec zbliżającej się obrony Breslau.
20 stycznia, po raz pierwszy od dłuższego czasu, rozgadały się uliczne głośniki, z których przed wojną transmitowano przemówienia Hitlera i propagandowe audycje partyjne. Teraz nadawano rozkazy wystraszonej ludności cywilnej :"Kobiety i dzieci mają natychmiast opuścić miasto i udać się pieszo w kierunku Opperau i Kanth". Potem następowały dalsze polecenia. Było oczywiste, że władza chce jak najszybciej pozbyć się z miasta możliwie największej liczby osób. Tak rozpoczęła się ewakuacja Breslau, opisywana później jako "marsz śmierci". Wyruszyli niemal wszyscy, ponieważ pozostanie w mieście stało się niemożliwe. Temperatura spadała, było około 20 stopni poniżej zera, tymczasem tysiące kobiet z dziećmi znów wyruszyło w drogę. Widziałem formowanie tego pochodu - nie było żadnych wątpliwości, że w takich warunkach atmosferycznych i przy takim stanie dróg ludzie mają niewielkie szanse na dotarcie do celu.
Słyszałem później, że rowy przy drogach prowadzących do Liegnitz wypełniły się ciałami zamarzniętych niemowląt i dzieci.
Zdjęcie nr 5

Między oszronionymi od mrozu i rozsypującymi się tłumokami leżeli wycieńczeni starzy ludzie. Zaś w mieście nadal rozbrzmiewały z głośników nakazy ewakuacji. Wtedy siedzieliśmy jeszcze obaj z ojcem w naszym mieszkaniu. Ze znajomych nikogo w mieście już nie było , a my szukaliśmy wyjścia z tej pułapki. Zbyt długo byliśmy żołnierzami, by dać się pogrzebać pod gruzami Breslau - obronę miasta obaj uważaliśmy za bezcelową; perspektywa bohaterskiej śmierci w ostatnim prawdopodobnie roku wojny też nas nie zachwycała. Postanowiliśmy spróbować w lazarecie, gdzie musiałem się meldować co tydzień aż do wyznaczonego terminu operacji. Lazaret mieścił się w dawnym kompleksie szpitalnym im. Wenzla Haukego. Kiedy tam dotarliśmy, zamarliśmy z wrażenia: klinikę licząca ponad tysiąc łóżek ewakuowano w ciągu zaledwie jednej nocy. Kompleks był pusty, z wyjątkiem zapomnianej kancelarii z samotnym sierżantem kompanii sanitarnej. Przegapiliśmy wyjazd. Prawie czuliśmy chłód pętli zaciskającej się na szyi. W drodze powrotnej zauważyliśmy wielkie jaskrawoczerwone plakaty z napisem: "Breslau zostało ogłoszone twierdzą. Miasto będzie się bronić do ostatniego żołnierza. Od teraz obowiązują przepisy specjalne". Potem zaś następowała całą litania gróźb i kar, mających zmusić cywilów pozostałych jeszcze w mieście do przejścia na stronę szaleńców, którzy z wielkiego miasta postanowili uczynić fort.
Był 23 stycznia 1945. Dopiero dziesięć dni temu Rosjanie rozpoczęli ofensywę. Czy wystarczy dziesięć dni, by wstrząsnąć posadami świata? Okazało się, że tak. W nocy po raz pierwszy usłyszeliśmy dalekie wprawdzie, ale rozpoznawalne dla każdego frontowego żołnierza echa - niski pomruk salw ciężkiej artylerii. Armia Czerwona zaczęła okrążać Breslau.
Z wielu rozmów, które później przeprowadziłem, wynikało, że zdecydowana większość uciekinierów uważała powrót za rzecz oczywistą, nawet gdybyśmy mieli przegrać wojnę. O tym ostatnim nie można było jednak wspominać, jeżeli chciało się zachować głowę na karku. Publiczne wyrażanie zwątpienia w ostateczne zwycięstwo mogło kosztować życie.
Prawie nikt nie godził się z utratą ojczyzny na zawsze. Po blisko ośmiuset latach niemieckiej obecności na Śląsku nikomu nie mieściło się w głowie. Jednak mój ojciec zaczął zachowywać się tak, jakby nigdy nie miał już zobaczyć Breslau. Nie chciałem pytać go wprost. Ale dawało się to zauważyć po sposobie, w jaki obchodził się z rzeczami, które zawsze wiele dla niego znaczyły. To, czego nie mogliśmy zabrać ze sobą, a braliśmy jedynie tyle, ile zmieściło się w dwóch plecakach, przestawało dla nas istnieć. W ciągu zaledwie kilku dni także we mnie dokonała się radykalna zmiana hierarchii wartości. To doświadczenie spowodowało, że nigdy już nie przypisywałem rzeczom jakiegokolwiek znaczenia, ponieważ w istocie nie miały.
Wchodząc na drugie piętro gdzie mieszkaliśmy, zauważyłem, że drzwi prowadzące do mieszkania naszego sąsiada, radcy Meyera, były tylko lekko przymknięte. Meyerem, miłym starszym panem, od lat opiekowała się jego wierna gospodyni. Poczułem się nieswojo, w domu było nieprzyjemnie cicho. W mieszkaniu nikt się nie poruszył, kiedy zadzwoniłem do drzwi. Ale przecież nie uciekł, musielibyśmy to zauważyć. Wszedłem do dużego, pełnego starych i kosztownych mebli mieszkania i zawołałem. Cisza. Kiedy wszedłem do pokoju przyjęć, zobaczyłem oboje. Przy biurku, wiszące tuż nad powierzchnią blatu, wykrzywione ciało radcy; na leżance z utkwionymi w jeden punkt, wytrzeszczonymi oczami - stara służąca.
Musieli umrzeć już dość dawno, ponieważ w pokoju śmierdziało tak, że natychmiast wybiegłem, zatrzaskując za sobą drzwi. Nagle ogarnął mnie paniczny strach, że mój ojciec też mógłby się zabić. Na froncie wiele już widziałem i wiele przeżyłem, ale te ciała, tuż obok, w tym samym domu, wyprowadziły mnie zupełnie z równowagi. Ojciec stał w sypialni rodziców i przymierzał właśnie swój stary oficerski mundur lekarza.
Nie powiedziałem mu o tym co zobaczyłem, bo i tak nic nie mogliśmy już zrobić. Usiedliśmy na skraju łóżka i ojciec przedstawił mi sposób, w jaki cali i zdrowi moglibyśmy opuścić Breslau. Zauważył pod lazaretem kilku rannych, którzy - podobnie jak ja - znajdowali się na przepustce, a teraz byli bezradni, ponieważ przegapili ewakuację. Ojciec zamierzał wkroczyć w mundurze lekarza wojskowego do kancelarii i zażądać od sierżanta wystawienia rozkazu wymarszu dla wszystkich spóźnialskich, pod pretekstem odtransportowania ich z powrotem do szpitala.
Plan ten był bardziej niż brawurowy, ojciec sam zresztą przyznał, że to właśnie nazywa się grać va banque. Jednak z rozkazem wymarszu mieliśmy chociaż cień szansy na wydostanie się z miasta.
Ojciec zapiął pas, na jego piersi błyszczały wspaniałe ordery ( w wieku 15 - 19 lat brał udział w I wojnie światowej); zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że na sierżancie zrobi podobne. W całej sprawie tkwił bowiem nie tyle haczyk, co ogromny hak. Mój ojciec nie miał już żadnych wojskowych dokumentów - ani książeczki wojskowej, ani książki uposażenia, nawet znaczka identyfikacyjnego. Jedno pytanie zdemaskowałoby go jako oszusta i każdy patrol Wehrmachtu miał w tej sytuacji obowiązek powiesić go na najbliższym drzewie jako dezertera. Plan był dobry ale opierał się na bardzo chwiejnych podstawach, z czego obaj doskonale zdawaliśmy sobie sprawę. Była to jednak nasza jedyna i ostatnia szansa. Ojciec postanowił iść sam, żeby niepotrzebnie mnie nie narażać. Ja w tym czasie miałem rozejrzeć się na Freiburger Bahnhof, bo wciąż jeszcze kursowały pociągi.
Jeżeli byli w tych czasach prawdziwi bohaterowie, którzy zostali zupelnie zapomniani przez historię, to byli nimi kolejarze. Odwieźli swoje rodziny w bezpieczne miejsce a sami wrócili na stanowiska, troszcząc się o to by kolej - ostatnia szansa ratunku dla tysięcy ludzi - nadal funkcjonowała. Wielu uciekinierów opowiadało, mi później o kolejarzach - byli to zazwyczaj starsi już mężczyźni, którzy starali się zabrać jak najwięcej osób i tak długo zwlekali z odjazdem pociagu, póki do miejscowości nie wkroczyły czołgi sowieckie, a dworzec nie znalazł się pod obstrzałem. Wielu zawdzięczało kolejarzom zycie. Rażąco kontrastowało z tym tchórzostwo bonzów partyjnych, którzy odpowiadali za ewakuację ludnosci i od ich decyzji zależało zycie tysięcy osób. Tymczasem ci, którzy najgłośniej krzyczeli, uciekali pierwsi, najczęściej nie zarządzając wczesniej ewakuacji. We wschodnich Niemczech była to typowa sytuacja: lokalni działacze partyjni zamykali ze swymi poplecznikami, jak tylko zaczynało się robić gorąco.
Pożegnałem się z ojcem, nie wiedząc, czy spotkamy się za trzy godziny, tak jak się umówilismy. Była to jedna z tych nierzeczywistych sytuacji, kiedy chciałoby się powiedzieć coś o przywiązaniu, wdzięczności i nadziei, o których mężczyźnie w tamtych czasach nie wypadało mówić. W takich chwilach gesty mają zastapić słowa. Ojciec wsunał mi w dłoń swój pistolet i powiedział: "Weź go na wszelki wypadek" - teraz sam nie miał żadnej broni. Potem wyszliśmy z mieszkania.
Idąc w kierunku śródmieścia miałem przed sobą szeroką fasadę budynku policji. Ominałem ją, zbyt dużo tam było posterunków Waffen - SS. Na tyłach budynku rozciągał się pusty plac, na którym stała kiedyś synagoga. Zniszczono ją w listopadzie 1938. Moja szkoła znajdowałą się w pobliżu i przybiegłem tu na dużej przerwie, bo usłyszałem, że coś się pali. Zauważyłem wtedy, że strażacy ograniczają się do ochrony sąsiednich domów, spokojnie pozwalając się palić synagodze.
Zdjęcie nr 6

Zresztą już rankiem tego dnia, kiedy jechałem do szkoły, musiałem co chwila zsiadać z roweru bo ulica była zasypana odłamkami szyb z powybijanych witryn sklepowych. Wszystkie żydowskie sklepy zostały splądrowane. Wśród mieszkańców miasta panowało wtedy ogromne oburzenie, ale nie z powodu ataku na żydów, lecz bezsensownego niszczenia towarów.
Nieopodal synagogi wznosił się zamek, na dziedzińcu którego miały miejsce niezliczone defilady propagandowe NSDAP. Często braliśmy w nich udział razem z naszymi bębnami i flagami Hitlerjugend. Teraz na dziedzińcu stało wiele samochodów Wehrmachtu, pojedyńcze czołgi i armaty, a ja nagle przypomniałem sobie, że właśnie tu po raz pierwszy i ostatni w życiu widziałem Jego - naszego wodza Adolfa Hitlera.(...)
Zdjęcie nr 7

Choć od tamtych wydarzeń minęło już sporo czasu, nagle ogarnął mnie głeboki smutek na myśl o tym, że to wszystko może być pozbawione jakiegokolwiek sensu: wiara w Niemcy, w ideały narodowego socjalizmu, w imię których zginęło tylu ludzi. Wtedy to poraz pierwszy i ostatni zacząłem się poważnie zastanawiać, czy nie byłoby bardziej konsekwentnie zameldować się w najbliższej kompanii obrony twierdzy i zginąć razem z ojczyzną. Powstrzymał mnie od tego prozaiczny ból. Przestrzelone udo, rany po odłamkach na piersi i głowie bardzo niesentymentalnie przypomniały mi, że mimo moich osiemnastu lat jestem już prawie wrakiem człowieka i niezbyt nadaję się do fantazji o heroicznej śmierci rodem z oper Wagnera.
Zrezygnowany wóciłem do domu. Minęły już prawie trzy godziny od chwili, gdy ojciec wyszedł. Znów zaczęły ogarniac mnie te same myśli. Czy nie powinienem postępować inaczej? Byłem ochotnikiem, dowódcą Hitlerjugend, złożyłem przysięge Fuhrerowi - w zasadzie moim obowiązkiem byłopodjęcie choćby próby walki.
Latami wpajano nam, że owa przynależność do elity narodowego socjalizmu decyduje zdolność do "zadawania i przyjmowania śmierci", a ja do tej elity chciałem się przecież zaliczać. Jednak w chwili próby bonzowie partyjni okazali się największymi tchórzami, a brutalna rzeczywistość frontowa była zupełnie inna niż nam przedstawiano.
Nie wiem, dokąd zaprowadziłyby mnie te rozważania, gdyby do pokoju nie wszedłnagle ojciec: " Posżło lepiej , niż oczekiwałem" - powiedział i wyciągnął z rękawa munduru kartkę papieru. Był to rozkaz wymarszu. Prawie nie mogłem w to uwierzyć - mieliśmy paszport do krainy żywych. Pierzchłay czarne myśli. Ojciec opowiadał, że wszystko odbyło się bardzo po wojskowemu. Gdy wszedł do kancelarii, sierżant stanął na baczność, a ojciec natychmiast zapytał: "Ilu pozostawionych pacjentów zgłosiło się do tej pory ? mam rozkaz ze sztabu odtransportować wszystkich rannych do lazaretów". - "Dotychczas dziesięciu, panie kapitanie" - odpowiedział sierżant. "Dobrze. proszę przygotować dla nich dokumenty. Przyjmę ich do transportu. Mam jeszcze jednego pacjenta neurologii, rannego w głowę, on też ma jechac (to o mnie). Do późniejszego leczenia potrzebne będą także akta choroby. Prosze poinformować ludzi - zbiórka jutro rano o 8.30, na Dworcu Głównym, przy tylnym wejściu dla wojska. Kto się nie stawi, ten zostaje. Jasne ? Ach tak, jeszcze jedno, niech sekretarka od razu wystawi rozkaz wymarszu i dokumenty dla lekarza towarzyszącego na nazwisko Frodien, literuję...proszę mi je dać. Heil Hitler, sierżancie!"
Nasza ostatnia noc w mieście; nie spaliśmy zbyt długo. Nastawiliśmy radio i usłyszeliśmy nieznajomy sygnał na fali Breslau. Głos nie powiedział jak zwykle "Tu niemiecka radiostacja Breslau", lecz "Tu stacja polowa Breslau" - do tego już doszło.
Zdjęcie nr 8

W informacjach Wehrmachtu mówi się o "zatrzymaniu frontu na Śląsku". Nikt w to już nie wierzy. Rosjanie muszą się zbliżać do granic miasta, ponieważ odgłosy salw artyleryjskich stają się w nocy coraz głośniejsze.
Obyśmy w ogóle zdążyli się stąd wydostać. Wtedy 25 stycznia, nikt nie mógł przewidzieć, jak długo jeszcze Breslau utrzyma łączność ze światem zewnętrznym. Mówiło się tylko, że Górny Śląsk został już zajęty, a sowieci w kilku miejscach dotarli do Odry i zaczęli stawiać mosty.
Martwa cisza, w kórej pogrążyło się miasto, przerywana byłą z rzadka odgłosami pojedyńczych strzałów, dochodzącymi z bardziej oddalonych ulic. Oznacząło to, że do życia zbudził się światek przestępczy. W miasto ruszyli rabusie, przed którymi stały otworem tysiące opuszczonych mieszkan i sklepów. Dlatego też, z rozkazu komendanta obrony twierdzy, wyruszyły na ulice miasta patrole, zobowiązane strzelać bez ostrzeżenia do złapanych na goracym uczynku szabrowników. Drakońskie kary miały zapobiec załamaniu się porządku wewnątrz miasta.
Zbliżał się świt i trzeba było się pakować. Ucieczka będzie zapewne trwałą długo, a tej nocy termometr wskazywał minus 20 stopni. Zdecydowalismy, które rzeczy zabieramy, a kóre musza zostać. Dla mnie, osiemnastolatka, który niczego nie posiadał, nie przedstawiało to większego problemu. Ale dla mojego ojca, który przybył tu w 1921 roku, bez grosza przy duszy - utrata wszystkiego, co zgromadził przez ćwierć wieku, musiała być straszna. jego twarz wyglądała jak wykuta w kamieniu. Poszedłem do kuchni, rozpaliłem ogień w piecu kaflowym, przy którym często bawiłem się jako dziecko; ugotowałem posiłek. Kto wie, kiedy znowu bedziemy coś jeść. Byle tylko niczego teraz nie mówić, wszystko już zostało powiedziane.
Nad miastem wyłąniał się rozmyty świt, szary i dość nieprzyjemny. Dopiero późnym popołudniem, kiedy od dawna byliśmy już w drodze, pojawiło się mlecznobiałe słońce, przywodzące na myśl raczej całun niż światło. Notowałem takie szczególy w dzienniku, żeby w najdrobniejszych szczegółach zachować wspomnienie o ostatnim dniu w mojej ojczyźnie.
Jeszcze raz przeszliśmy przez mieszkanie, w którym spędziłem dzieciństwo, przez pokój lekcyjny, gdzie wieki temu stanąłem w obliczu poważnego kryzysu życiowego spowodowanego dwóją z matematyki. Weszliśmy do pokojów, w kórych ojciec odbywał praktykę lekarską. Trudno mi było znieść świadomość, że znajdujemy się w środku fatamorgany. Wszystko co tu widzieliśmy i czego mogliśmy dotknąć, nie było rzeczywiste, pod naszymi palcami rozpadało się w proch.
Dość tego, nie chcemy przecież zwariować , już czas. Gdy zamykałem drzwi do mieszkania, ojciec zaprotestował. "I po co ?" - spytał oschle. Na klatce schodowej śmierdziało kałem i zgnilizną. Wyszliśmy z domu i przeszliśmy na drugą stronę Kaiser - Wilhelm - Strasse. Przed urzędem pocztowym Breslau 13 ojciec nagle się zatrzymał i powiedział do mnie: " Spójrz za siebie, to jest coś, czego już nigdy w życiu nie zobaczysz ani nie doświadczysz: ojczyzna". Potem poprawił plecak, stanął tyłem do domu i nie spoglądał już więcej za siebie(....)
Wczesnym rankiem na ulicy, którą szliśmy, nie było żywego ducha. Po drodze ojciec udzialał mi wskazówek: "Zapomnij, że jestem twoim ojcem. Od teraz masz się do mnie zwracać per panie kapitanie, oczywiscie stojąc na baczność. Pamiętaj o tym. Postaraj się nie podawać swojego nazwiska, a jeżeli już nie da się tego uniknąć, to powiedz je tak niewyraźnie, jak tylko to możliwe".
Pojąłem to od razu. Gdyby ktoś zauważył, że jesteśmy spokrewnieni, szybko zawiślibyśmy na najbliższym drzewie. Ale roześmiać się musiałem: "Rozkaz panie kapitanie!".
Zdjęcie nr 9

Tłum przed Dworcem Głównym był ogromny - co raz jakiejś zdeterminowanej grupce udawało się przepchnąć do hali lub na perony. Na placu przed dworcem piętrzyły się sterty bagażu uciekinierów: powiązane sznurkami przedmioty codziennego użytku, wózki dziecięce, sanki, tobołki, kosze, a między tym setki potwornie stłoczonych ludzi myślących tylko o tym, by nie przegapić odjazdu. Wszelkie nadzieje na ratunek pokładano w sprawdzonych już pociągach, które dla większości były jedynym sposobem opuszczenia Breslau. Garstka policjantów na próżno starała się zaaprowadzić porządek w tym chaosie, gdzie siniejszy bez litości spychał na bok słabszego.
Zdjęcie nr 10

Kobiety, bo były to przeważnie kobiety w różnym wieku, w tym wiele z dziećmi nieustępowały ani o krok.
Nie słuchały też żadnych rozkazów czy zleceń. Strach, wyczerpanie i rezygnacja błyskawicznie przemieniały się w zwierzęcą wściekłość. Słychać było wrzaskliwe kłótnie. Potężne zbiorowisko wciągało niczym wir spływające z ulic potoki ludzi. Nad wszystkim unosił się specyficzny, nie dający się bliżej określić dźwięk. Dźwięk, który do dziś słyszę w koszmarach. Coś jakby głośny jęk, złożony z westchnień i odgłosów napierających na dworzec przemęczonych i zrozpaczonych ludzi, wrzasków niemowląt, krzyków dzieci i nawoływań roztrzęsionych matek, które w tym zamieszaniu straciły z oczu swoje pociechy, matek krzyczących tym głośniej, im mniejsze były szanse na odnalezienie dzieci. Do tego jeszcze krzyki policjantów, żołnierzy i kolejarzy, na próżno starających się zapanować nad bezkształtnym tłumem. Był też jeszcze jeden działający głośnik, który chrypiał wydając z siebie bezsensowne, niezrozumiałe ogłoszenia i nakazy. Właśnie tak wyobrażałem sobie wejście do piekła według Dantego.
Próba przejścia przez ten tłum skazana była z góry na niepowodzenie. Nie wahaliśmy się nawet minuty, zawróciliśmy, by dojść do położonego na tyłach budynków dworcowych specjalnego wejścia dla wojska, gdzie, o ile wszystko poszło sprawnie, mieli nas oczekiwac pozostali ranni. Tym razem ja byłem przewodnikiem. W przeciwieństwie do mojego ojca, bardzo dobrze znałem okolice dworca, ponieważ był to niegdyś ulubiony przez wszystkich chłopców plac zabaw - ulubiony właśnie dlatego, że wchodzenie na ten teren było surowo zabronione.
Wreszcie dotarliśmy w pobliże drewnianych baraków, służacych jako siedziba komendantury dworcowej. Nasi towarzysze byli już w komplecie, im także śpieszyło się opuścić Breslau.
Na szczęście i tu panowało zamieszanie. Miasto, przez 5 lat wojny, przyjemny i spokojny garnizon na terenie Rzeszy, pełne było żołnierzy, od generałów do szeregowców, kórzy fachowo unikali wysłania na front.
Zdjęcie nr 11

Było też wielu takich, którzy z powodów zdrowotnych mogli służyć w armii jedynie na terenie Niemiec. Podczas lat spędzonych w Breslau wszyscy przyzwyczaili się do pełnego wygód życia w mieście, które oddalone było od linii frontu i nie zaznało nawet nalotów z prawdziwego zdarzenia. Skończyło się to zaledwie w ciągu kilku dni.
W Breslau brakowało dobrze wyposażonej i dobrze dowodzonej jednostki z doświadczeniem frontowym, zbyt mało było czołgów, cięzkiej artylerii - prawie wogóle. Nadchodzące z Berlina rozkazy by bronić miasta
"do ostatniego żołnierza" mogły zatem zostać wydane jedynie przez nieodpowiedzialne i fanatyczne dowództwo, które chciało jak najdłużej odwlec swój koniec, niezależnie od tego, ile ofiar miałoby to pochłonąć. Na nieszczęście nadal dobrze funkcjonowała kontrola "psów łańcuchowych" i policji. Stało się jasne, że z twierdzy nie ucieknie żaden mężczyzna, począwszy od 15 latka z Hitlerjugend. Z miasta trzeba było natomiast wypchnąć "ochłapy ludzkie", uważane za szkodliwy balast i kolejną gębę do wyżywienia.
Tymczasem ojciec dowiedział się, że na jednym z torów zatrzymał się wypełniony rannymi pociąg sanitarny. Lekarz naczelny gotów był nas przyjąć, pod jednym wszakże warunkiem. Potrzebowaliśmy specjalnego zazwolenia, które wystawić mogła tylko komendatura dworcowa. Zwykły rozkaz wymarszu, który posiadaliśmy, już nie wystarczał.
Przed drzwiami baraku panował nieustający ruch. Ktoś wychodził i wchodził, wykrzykiwano rozkazy, gońcy przejeżdżali na motorach przez plac, zmieniano warty, żołnierze przebiegali w pośpiechu. Nami nikt się nie interesował. Ojciec, ze skamieniałą twarzą, wziął mnie nieznacznie na stronę i powiedział cicho: "Pójdę teraz do baraku i spróbuję zdobyć zezwolenie. Uważaj na tylne wyjście, jeżeli mnie aresztują , to jako oficera wyprowadzą mnie tamtędy, żeby nie wywołać poruszenia. Wtedy nie będziesz mógł mi już pomóc. Nie zrób tylko jakiegoś głupstwa, oddal się i spróbuj wślizgnąc do pociągu sanitarnego. To twoja jedyna szansa. Tu się już wszystko wali. Jeżeli się przedostaniesz, pozdrów Jaszę (moją matkę) i Miszę. Powodzenia, Uli, oby ci się udało!". Nie było mi już do śmiechu, chciało mi się wyć. Ojciec odwrócił się i zniknął za drzwiami baraku.
W mojej głowie panował chaos. Stałem w Breslau, na dworcu towarowym, i obawiałem się śmierci - z rąk moich rodaków. Byłem winny tylko dlatego, że chciałem pozostac przy życiu, bo chęć życia oznaczała zdradę Niemiec. Jeszcze nie tak dawno temu złamanie przysięgi było najgorszą rzeczą, jaką mołem sobie wyobrazić. Dwanaście lat wychowania przez propagandę nazistowską zderzyło się teraz z tym jednym dominującym pragnieniem - nie chciałem jeszcze umierać. Nie tutaj i nie tak wcześnie, nie po tym najstraszniejszym w moim krótkim zyciu doświadczeniu, że życie ludzkie jest warte tyle co kot napłakał. Nie wiem jak długo czekałem, zdawało mi się wtedy, że minęła wieczność, choć w rzeczywistości musiało to trwać około 15 minut.
Ojciec wyszedłz baraku trzymając w dłoni dokument. Potem podszedł do nas z wyrazem twarzy - który widziałem później na filmach amerykańskich - określanym jako poker face. Spojrzał na mnie przelotnie, nieznacznie się uśmiechnął i zakomenderował: "Do szeregu, z bagażem, w prawo zwrot, dowolnym krokiem marsz !". Jedenastu żołnierzy, kulejąc i utykając (każdy z nas doskonale wiedział, że musimy teraz sprawiac wrażenie cierpiących) ruszyło tuż za nim. Bardzo tutaj licznym "psom łańcuchowym" ojciec podstawiał pod nos zezwolenie - nikt nas nie zatrzymał. Gdy wreszcie dotarliśmy do pociągu sanitarnego, ojciec podszedł do mnie z surową służbową miną i powiedział głośno: "Szeregowy, wasz plecak nie jest dokładnie zamknięty !" i dodał szeptem: "Trzymaj teraz dziób na kłódkę, posżło jak po masle. żadna z tych świń nawet nie zająknęła się o dokumentach. Niech żyje armia! Zmykaj". Z ulgą przeszliśmy do następnego wagonu - byliśmy uratowani.
Wagony pociągów sanitarnych nie miały wewnątrz ścianek działowych. Wzdłuż wąskiego przejścia ustawiono po obu stronach piętrowe łóżka dla chorych, w których leżeli ciężko ranni żołnierze frontowi. Chociaż na zewnątrz ciągle panowało nieludzkie zimno, wagon był dobrze ogrzany. Smród ropy, kału, krwi i moczu zapierał dech w piersiach. Nikt jednak nie opuszczał pociągu, ponieważ czas odjazdu nie był znany - każdy bał się, że mółby zostać sam na pustym peronie.
Po południu na Breslau znów posypał się śnieg. Kiedy otwierały się drzwi wagonu, przez szparę wdzierał się do środka lodowaty wiatr. Nie mogłem zapomnieć o kobietach stłoczonych przed dworcem, ani długich kolumnach uciekinierów na wiejskich drogach.
Zapadła noc. Minęło już tyle godzin, a pociąg nadal stał, jakby przymarzł do szyn. Byłem zupełnie wyczerpany - napięcie i zmeczenie dni ostatnich znowu dały o sobie znać. Zapadłem w głęboki sen na podłodze pod stołem.
Obudził mnie przeraźliwy ból. Jeden z przebiegających w ciasnym przejściu sanitariuszy nastapił mi z całej siły na przestrzelone udo - nagle całe życie stanęło mi przed oczami. Miałem jednak szczęście, szew nie pękł i pielęgniarka mogła mi założyć nowy opatrunek. Zauważyłem, że nasz pociąg był zupełnie odrębnym światem, niezależnym od tego, co działo się na zewnątrz.Mielismy własne ogrzewanie, pralnię, całkowicie wyposażoną kuchnię, zapewne takze zapas jedzenia na kilka dni, własne ujęcie wody, wagon pełniący funkcję polowej sali operacyjnej, aptekę, przedziały dla sanitariuszy i pielęgniarek; i oczywiście wyściełany wagon pierwszej klasy dla oficerów, w którym podróżował mój ojciec. Dopóki tory kolejowe nie zostały zniszczone , a była to jedyna pięta achillesowa tej medycznej kapsuły, można było tu żyć w spokoju kilka dni. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Z lazaretu polowego przewożono nas w wagonie towarowym, leżeliśmy na podłodze na długich belach siana. Tutaj ciężko ranni dostawali nawet bieliznę poscielową.
Tymczasem wszystkie okna pokryły się tak grubą warstwą lodu, że trudno było przez nie cokolwiek zobaczyć. Panował spokój, słychac było tylko ciche rozmowy, polecenia sanitariuszy i jęki rannych. Ciągle ktoś umierał. Z reguły dziąło się to w zadziwiającej ciszy, ponieważ kiedy tylko lekarze albo sanitariusze zauważali, że ktoś jest bliski śmierci (dotyczyło to zwłaszcza postrzałów w brzuch i uszkodzeń kręgosłupa), szpikowali pacjenta środkami przeciwbólowymi, żeby nie musiał niepotrzebnie cierpieć. Sprawność z jaką usuwano zmarłych świadczyła o wieloletniej rutynie. przypominało to akcje straży pożarnej, szło raz-dwa - zabrać ciało, zmienić pościel i już łóżko gotowe dla kolejnego pacjenta. Było konieczne w tym tłoku, ponieważ przed pociąg ciągle podjeżdżały karetki z frontu z nowymi rannymi.
Gdy w końcu dostaliśmy gorącą zupę fasolową na boczku, uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem głodny. Po takiej nocy i takich przeżyciach jedyne, czego żołnierzowi potrzeba, to gesta zupa i kieliszek wódki. Było tu wszystko. Niestety, pociąg nadal tkwił w Breslau i sytuacja stawała się niepokojąca. nie zamierzano chyba zamienić pociągu w lazaret polowy. Nie przedostwały się tu żadne informacje z zewnątrz poza plotkami, które mówiły o przebiciu się Rosjan i trwającym już oblężeniu miasta. Zacząłem tracić poczucie czasu. jak długo już tu siedzieliśmy, dzięn czy dwa? Ciągle zmęczony, szukąłem jakiegoś miejsca w pociągu, gdzie mógłbym się położyć, nie narażając się jednoczesnie na kolejne urazy. jednak tam, gdzie było ciepło, już ktoś leżał, kucał albo siedział. Odkryłem tylko jedno wolne miejsce - w nieogrzewanej przedniej części wagonu, między drzwiami do ubikacji a drewnianymi skrzyniami. Byłem tak zmęczony, że zignorowałem panujące tam przeraźliwe zimno. Chciałem tylko jednego - spac, spać, spać.
nagle zerwałem się z podłogi. Pod soba usłyszałem rytmiczny turkot kół pociągu. Była to najpiękniejsza muzyka na świecie. Pociąg jechał, my jechaliśmy oddalalismy się od skazanego na śmierć Breslau. Nie mialem pojęcia dokąd, na jak długo. Jedyne, co się wtedy dla mnie liczyło, to fakt, że udało się nam pozostac przy życiu - przynajmniej na razie.
Wojna jednak się nie skończyła, a my - jak się potem okazało - popełnilismy potworny błąd, który mógł kosztować życie całej naszej rodziny. Umówilismy się z matką w Berlinie, tam, gdzie mieliśmy jedynych krewnych, którzy mogliby nam pomóc przedostać się dalej na zachód. To była najgłupsza decyzja, jaką tylko można sobie wyobrazić. Powinno wcześniej przyjść nam do głowy, że Breslau bedzie dla Rosjan tylko przystankiem, że ich prawdziwy cel, stolica Rzeszy, znajdował się już na wyciągnięcie ręki. W Berlinie poznaliśmy to, czego los oszczędził nam w Breslau - w mieście, które utraciliśmy na zawsze, które mimo wszystko przetrwało, które żyje i rozkwita, choć dziś nosi inne imię - Wrocław".

Koniec



bonczek/hydroforgroup/ 2005 - "Karta" 31/2000


/ / /
/ / / /
and | 2005-06-16 11:45:33
Doskonała relacja.
Hebel78 | 2005-11-09 20:40:46
fantastyczne wspomnienia!!! ale by się chętnie obejrzało film na ich podstawie!!
Grzesiek G. | 2006-06-04 14:31:31
Piękny a zarazem wstrząsający artykuł, ukazujący do czego może doprowadzić zło i totalitaryzm, nienawść i śmierć. Niech dzisiejsze, siejące nienawiść polskie władze wezmą sobie naukę historii do serca, w co niestety wątpię.
Grzesiek G. | 2006-06-06 00:01:06
Mysle, że dzisiejszy rząd polski pod kierunkiem Kaczynskich probuje zapomniec cos, co sie znajduje w Biblii, ktorej zreszta kaczory w rece nie mieli: kto mieczem wojuje ten od miecza ginie. Kto sieje nienawiść, ten zbiera zło i potępienie. Oby Polacy szybko poznali fałszywych proroków. Oby jak najszybciej, póki nie bedzie za późno.
Gość | 2007-03-27 00:04:01
Tak, tak: nienawistnik Kaczyński to Hitler, rozwiązanie WSI to holocaust, a Kwaśniewsi i Miller to pewnie bohaterowie z AK. Drogie dziecko, to nie jest forum polityczne, daruj więc sobie te naiwne skojarzenia. Jak przyjdzie bandzior do twojego domu to walcz z nim dobrym słowem, powodzenia.
m07 | 2006-06-06 14:37:30
Artykuł wspaniały i przy dobrej wyobraźni działa jak wehikuł czasu.
fredrus | 2006-06-15 06:28:58
Artykul w doskonaly sposob pokazuje, ze w ostatecznosci liczy sie tylko dobro wlasne i najblizszej rodziny. Zadne ideologie i idealy nie maja w ostatecznosci znaczenia. Najgorsze jest to, ze politycy popychaja zwyklych lydzi do wojny, powolujac sie na patryjotyzm i inne swietosci, oczkujac odnich poswiecen wlasnego zdrowia i zycia, a sami(jak chocby Hanke) chronia wlasna d_pe Na pohybel politykom!