Jesteś niezalogowany
NOWE KONTO

Polski Deutsch

      Zapomniałem hasło/login


ä ß ö ü ą ę ś ć ł ń ó ż ź
Nie znaleziono żadnego obiektu
opcje zaawansowane
Wyczyść




Budynek nr 1-9, ul. Chachaja Władysława, Wrocław
Zdzisław K.: W tle osiedle Nowy Oporów.
Brama Cesarska, Wrocław
Irena Wolanin: Dzięki.
Gronów
blatro: Dziękuję :)
Nastawnia, Wrocław
Popski: Założyłem obiekt.
pl. Wyszyńskiego Stefana, kard., Jelenia Góra
chrzan233: Troszkę zbliżone ujęcie, przynajmniej lewa strona:

Ostatnio dodane
znaczniki do mapy

Sendu
Sendu
Danuta B.
Danuta B.
Zbigniew Waluś
Danuta B.
Danuta B.
Alistair
Zbigniew Waluś
Zbigniew Waluś
Danuta B.
Alistair
Danuta B.
Danuta B.
Danuta B.
McAron
MacGyver_74
Mmaciek
Popski
StaSta
Mmaciek

Ostatnio wyszukiwane hasła


 
 
 
 
Szpital dla Ausländerów
Autor: bonczek/hydroforgroup/°, Data dodania: 2010-08-22 19:32:58, Aktualizacja: 2010-08-22 19:32:58, Odsłon: 3855

Wspomnienie Ireny Siwickiej
Po 10 dniach przeniesiono nas do gmachu szkoły zawodowej przy ulicy Bossak-Haukego. Wielki gmach, zapełnił się ciasno od piwnic aż po strych z połączenia w nim kilku różnych wielkości obozów. We wszystkich salach, na korytarzach i w łazienkach w załamaniach pod schodami i w komórkach leżeli ludzie ciasno stłoczeni; pokotem. Kobiety, mężczyźni, dzieci. Niemowlęta i starcy. Przygnębieni, zrozpaczeni skazańcy. Kilka razy w ciągu dnia, na kilka zmian wyprowadzano kobiety i mężczyzn do pracy. Tych, którzy udawali się na plac Grunwaldzki, żegnano jak idących na śmierć. Najgorsza była zmiana wieczorowa. Stale przecież o godzinie 20 rozpoczynało się bombardowanie. Z tej zmiany najwięcej ludzi nie wracało w ogóle, lub wracało na rękach współtowarzyszy.
Zaczynało się piekło. Huk bomb, pocisków armatnich, płacz dzieci, jęki i krzyk rannych.
Jedzenia było mało i stawało się coraz gorsze. To samo dostawali zdrowi i ciężko ranni. Pociski przebijały ściany i okna, raniąc ludzi. Nie było się gdzie schować. Jednej z kobiet śpiącej na stole, siła wybuchu wbiła w głowę cały zawias wyrwany z futryny. Coraz częstsze stawały się choroby, szczególnie u dzieci. Ciągle gnębił nas brak lekarstw i strach by nie wybuchła jakaś epidemia. Musieliśmy początkowo z jednej dużej piwnicy, prawie sali, podpartej dwoma rzędami betonowych słupów, a następnie z innych usunąć zdrowych, chroniących się tu ludzi, by poukładać rannych. Ciężko było zdecydować się na ewakuowanie ludzi i wyznaczenie im mieszkań na Pietrach, zwłaszcza, że było sporo dzieci. Ale cóż było robić? Ranni musieli być pierwsi.
Na szczęście z końcem lutego przybył do nas lekarz, Polak – dr Wiktor Robel. W początkach marca pozyskaliśmy dwu lekarzy Węgrów dr Lajosa Palosza i dr Andrasa Sümegi. Ale przyszły również ciężkie operacje wykonywane w strasznych, koszmarnych nie do opisania warunkach.
W małej piwniczce, kocem oddzielonej od korytarza, gdzie krzyżowało się mnóstwo rur wodociągowych, kanalizacyjnych i gazowych, na wąskiej ławie, przy świetle świecy lub karbidowej lampki rowerowej – amputowano ręce, nogi, łatano twarze, czaszki, jamy brzuszne, wyjmowano niezliczone ilości odłamków. W tych warunkach dokonano nawet rozkawałkowania płodu. Na tej samej ławie kładziono przyniesionego rannego, a krew z niego chlustająca oblewała ratujących. Często byliśmy tak przesiąknięci krwią, że koszule kleiły się nam do ciała.
Ciasnota zmuszała nas do ograniczania ruchów w czasie operacji. Łokcie musieliśmy trzymać przy sobie. Często, stojąc zbyt blisko usypianego, zatruwaliśmy się narkozą, wykonywaną niejednokrotnie przy świetle ręcznej bateryjki.
Najstraszliwsze rany odnosiły dzieci. W trudnych dziś do opisania warunkach obozowych było wprost nieprawdopodobieństwem utrzymanie dzieci w przepełnionym gmachu. Ciągnęło je podwórko, ulica, słońce, chęć ruchu, zabawy. Wyrywały się matkom i przygodnym opiekunkom (w czasie gdy matka była na robotach) i w ten sposób drobne stopy beztrosko niosły je ku zgubie. Do huków i wybuchów dawno się przyzwyczaiły - więc stawały się nieostrożne. Znienacka padał pocisk, „znikąd” nadlatywały świszczące odłamki, raniły, zabijały rozkrwawiając biedactwa. Nie wiadomo skąd znalazły się na podwórku małe granaty ręczne . Zanim ktoś z dorosłych się zorientował czym bawią się dzieci – granaty odbezpieczone i rzucane o ziemię lub mur – zamiast piłki - eksplodowały. Przynoszono te okaleczone w potworny sposób kadłubki nam. Z rękami urwanymi do pach, nogami aż po brzuszki, z wywalonymi wnętrznościami, z widocznym – poprzez ogromne dziury – mózgiem. Przynoszono dzieci przytrzymujące własnymi rączynami plączące się już kiszki. Czasem były te biedactwa nawet przytomne, do głębi zdziwione: Co się stało? One się przecież tylko świetnie bawiły…
Bijące nierówno serca, trzymały się kurczowo życia. Matki powracające z pracy, nie spodziewające się niczego – rozpaczały. Chciały być przy dzieciach w ich ostatnich chwilach. Ale nawet na to nie mogliśmy pozwolić. Każdy centymetr podłogi był potrzebny. Ranni leżeli tak ciasno, jeden obok drugiego, że niejednokrotnie, chcąc chorego przenieść na „stół” opatrunkowy, trzeba go było po prostu, wyciągnąć za nogi na środek.
W hallu, dokąd przenoszono zmarłych, rozgrywały się dantejskie sceny. Matki nie krzyczały. Ale od ich bólu i niemej rozpaczy wibrowało powietrze.
Trapiący nas ciągle niedostatek lekarstw i środków opatrunkowych, zmuszał do szukania jakiegoś wyjścia. Z trudem, po wielu naleganiach uzyskałam przepustkę dla jednego z więźniów, p Kazimierza Kopydłowskiego, który w nieprawdopodobnych wprost warunkach silnego obstrzału i bombardowania, przyniósł skarb nieoceniony: sienniki wypchane słoma i wyszabrowane leki. Sienniki wyrzucił gdzieś nad kanałem Odry Wehrmacht. Szaloną radość zatruło spostrzeżenie, że sienniki są niesamowicie zawszone. Ale zanim zorientowałam się – już było za późno. Zresztą i tak nie było wyjścia. Trzeba było wybierać między położeniem rannego na gołym betonie, czy na „ruchliwym” sienniku. Insekty całymi stadami gromadziły się pod bandażami wokół ropnych ran. Stamtąd przy opatrywaniu przechodziły chętnie na nasze białe fartuchy. Walka z tym paskudztwem była zażarta, niestety beznadziejna. W tej ciasnocie przy braku bielizny i ubrań, gdy spało się w tym, co się miało na sobie, przy wielkich trudnościach mycia się - jak mogli się nawet zdrowi ludzie ustrzec przed nieproszoną hodowlą. Toteż wszy rozmnażały się i doprowadzały do rozpaczy. Coraz więcej ludzi nie wracało z pracy. Coraz więcej było rannych, coraz ciaśniej w piwnicach. Zajęliśmy pobliski kościółek.
W dalszym ciągu lekarstwa zdobywaliśmy z apteczek zburzonych domów. Wyprawy do takich domów czynili nieoceniony dr Wolfram i p. Kopydłowski. Trochę udawało się zdobyć z apteki Wehrmachtu. Ale to wszystko było mało. Brak gazy, jodyny, środków znieczulających – wszystkiego! Nie było światła, a wodę brano z pompy w podwórzu, do której dostęp był trudny. Ludzie poukładani na podłodze, na wszystkich piętrach gmachów, brudni, obszarpani, bladzi i zgnębieni robili okropne wrażenie! Jedynie Francuzi, których żadne bombardowanie nie odstraszało od szabrowania – jedynie oni byli ubrani, wprawdzie często fantastycznie, ale cało.
Ksiądz – Niemiec, który pewnego dnia udzielał konającym ostatnich sakramentów, powiedział do mnie bardzo przejęty : - „Idąc tutaj wiedziałem, że zastanę trudne warunki, ale nie myślałem, że aż tak straszne. Wielka jest wasza nędza”
(…) Piwnice były całkowicie przepełnione. Rannych męczyły ciemności, bo trzeba było oszczędzać świeczek, potrzebnych przy operacjach i opatrunkach. Świeczka, lub lampka rowerowa trzymana przez kogoś, tuz przy ranie, rzucała nikły blask na rozwartą, krwawiącą jamę. Jakże trudno było uchwycić naczynie krwionośne. To była męka. Amputacje w warunkach, gdy chirurg zasłaniał sobie własnymi rękami pole operacyjne, wyciskały wszystkim strumienie potu. Wydłużone i wyolbrzymione cienie tańczyły po ścianach jakiś niesamowity taniec. W rurach nad głowami, o które często nabijaliśmy sobie guzy, bulgotały przelewające się nieczystości. Ściany drżały, chwiały się, a huk rozrywających się w pobliżu bomb i pocisków oraz kanonada – tamowały czasem oddech.
Nie mieliśmy możliwości segregowania rannych. Kobiety rodziły w tej samej piwnicy, gdzie leżeli mężczyźni. Ranni o ranach czystych – oddzieleni byli zaledwie kocem od rannych z ropą. Mieliśmy – na szczęście nie groźne dla otoczenia – dwa wypadki pomieszania zmysłów. Krzyków i majaczenia nieszczęśliwych wysłuchiwali wszyscy leżący. Bojąc się by ich nie rozstrzelano, ukrywaliśmy dotkniętych obłędem, aż do ich śmierci. Konających nie było czym zasłonić. Rozstawali się z życiem na oczach pozostałych.
Komendant obozu zorganizował grupę muzyczną. Niesamowite było wrażenie, gdy w czasie największego bombardowania i okropnej grozy znoszenia rannych – on sam spacerował po schodach wszystkich Pieter na czele orkiestry, wygrywającej skoczne melodie. Przed Wielkanocą kobiety po jednej stronie korytarza zawodziły żałośnie i przejmująco „Gorzkie żale”, a po drugiej orkiestra grała hałaśliwie i wesoło. Roześmiany komendant przyglądał się temu przytupując i wyklaskując rytm. Wyglądało na to, że jesteśmy w jakimś niesamowitym domu wariatów (…)
Dnie mijały przynosząc stałe pogarszanie się sytuacji. Coraz częściej w piwnicy brakowało światła. Nie było możliwości mycia rannych. Lodowata woda, wydobywana z pompy często w mikroskopijnej ilości, nie pozwalała na żadną rozrzutność. Najciężej było z chorymi, którzy załatwiali się pod siebie. Nie było co podkładać. O jakiejś ceracie nawet nie marzyliśmy. Trudności w zdobywaniu wody doprowadziły do tego, że dla tych najciężej poszkodowanych ukrywano wodę po różnych zakamarkach. Jakiś czas podmywano chorych winem ofiarowanym w całkiem innym celu przez leczonego przeze mnie Niemca.
Przyszła Wielkanoc. Od rana w Wielką Sobotę trwało wzmożone bombardowanie i koncentryczny atak na Wrocław. Trudno było dostać się do pompy na podwórzu. Zdawało się, że wszystko zostanie zmiecione z powierzchni ziemi. Dom kołysał się, kłęby ostrego dymu wdzierały się przez wybite okna i wyrwy w murach.
W drugi dzień świąt, w pewnym momencie rozległ się ogłuszający huk, gmach zatrząsł się, usłyszeliśmy przeraźliwe krzyki i jęki. Bomba trafiła w nasz dom. Znowu ranni, wołania o pomoc, przy równoczesnym hałasie, strzelaninie, przy ogłuszającym nieustannym grzmocie dział i odgłosach rozrywających się bomb i pocisków (…)
Na drugi czy trzeci dzień po uderzeniu bomby (…) w nocy w obozie wybuchła panika i ludzie samorzutnie, a za nimi Niemcy, którzy już sytuacji opanować nie mogli uciekli do baraków na Burgweide.

bonczek/hydroforgroup/2010 - fragment wspomnień Ireny Siwickiej opublikowany pod tym samym tytułem w "Trudne Dni" 1961 TMW tom II

/ / /
/ / / / 21 /