Jesteś niezalogowany
NOWE KONTO

Polski Deutsch

      Zapomniałem hasło/login


ä ß ö ü ą ę ś ć ł ń ó ż ź
Nie znaleziono żadnego obiektu
opcje zaawansowane
Wyczyść




pl. Narutowicza Gabriela, Leśnica
kitapczy: Widok na zachodnią pierzeję rynku z ul. Kościelnej. Po lewej widoczny hotel Fiebaga, po prawej Restaurant zur Reichshalle.
pl. Narutowicza Gabriela, Leśnica
kitapczy: Nieistniejąca współcześnie dawna zabudowa pierzei południowej z narożnikiem południowo-wschodnim.
pl. Narutowicza Gabriela, Leśnica
kitapczy: Narożnik północno-zachodni rynku. Po lewej nieistniejąca dziś zabudowa pierzei zachodniej.
pl. Wolności, Syców
Danuta B.: Będzie odbudowa?
Widoki z wieży Ratusza, Strzelce Opolskie
kitapczy: W centrum, na prawo od dzwonnicy, dawna plebania, dziś budynek mieszkalny.
Kamienica nr 18, ul. Leipziger Straße, Görlitz
pavelo: Zgadza się. Kiedyś tego szukałem i sprawdzałem w książkach adresowych, ale o tym zapomniałem. To jest ta kamienica w centrum kadru - . Założyłem obiekt i przypisałem.

Ostatnio dodane
znaczniki do mapy

Alistair
kitapczy
TW40
Hellrid
Hellrid
TW40
pavelo
TW40
kitapczy
TW40
Wolwro
Wolwro
Wolwro
Wolwro
Sendu
Sendu
Mmaciek
Mmaciek
Sendu
Wolwro
t.ziemlicki@wp.pl

Ostatnio wyszukiwane hasła


 
 
 
 
Głośna powieść
Autor: Waclaw Grabkowski°, Data dodania: 2013-08-25 22:26:51, Aktualizacja: 2013-08-26 20:21:50, Odsłon: 4442

Wspomnienie

 

Z domu wychodzę piętnaście po szóstej. Ulica o tej porze wdziewa cień i spycha słońce na prawy chodnik, leje się tam światło wyraziście w dół ku fosie. W latach sześćdziesiątych sunąłem po tej smudze rowerem. Pomagałem matce w przedszkolu. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że tu kiedyś zamieszkam! Za skrzyżowaniem w suterenie zakład wulkanizacyjny. Dostrzegam dwie czarne głowy w bramie. Oni tu cały czas są, choć minęło trzydzieści pięć lat. Wtedy stali w bramie z kamieniami w rękach, ja jechałem z przedszkola. Teraz sterczą z piwem przy nogach. Biorę bezwiednie ich twarze i skośne oczy, po kilkunastu krokach chyba wiem czego tacy. Być może z tego, co się tu działo w 1945? Być może oni z tych, co atakowali i z tych, co bronili. Jednego z nich widziałem ostatnio w akcji przy Pułaskiego. Robotnicy wylali świeżą wylewkę betonową w kanale i poszli coś przekąsić, a on wziął ich kaski i wrzucił do kanału. Patrzę na nich jak na znajomych, nie czuję już bólu po uderzeniach kamieniami, a oni nie mogą sobie przypomnieć skąd mnie znają. Rowerzysta z innej parafii zniknął z ich pamięci na zawsze, ale oni z mojej nie.

O czymś jeszcze mam nie zapomnieć w tej drodze do Teatru Współczesnego. ,,Tato, ale koniecznie kup”. Zachodzę do sklepu, kupuję czekoladę dla córki. Będzie piekła jakieś smaczne ciasteczka.

Dochodzę do cuchnącej śniętymi rybami miejskiej fosy. Wchodzę w rozkopaną ulicę Teatralną. Część ulicy już zalana betonem, położyli nowe szyny, znowu tędy pojadą tramwaje. Skądś wiem, że budynek za pomnikiem Mikołaja Kopernika był za Niemców domem publicznym.

Na rynku gwar. Przed kawiarenkami parasole, pod nimi mnóstwo ludzi pijących piwo. Przebiega obok znajomy z widzenia kloszard, wciska kobietom róże. Wręcza z uśmiechem kobiecie kwiat, ona bierze z nieśmiałością, a tu trzeba płacić. Kobieta spogląda pytająco na swego mężczyznę, albo oddaje kwiatek. Ten numer kloszard tłucze już kilka lat. Przy pręgierzu dwaj gitarzyści romatyczni, grają Bésame mucho. Cała północna strona Rynku zastawiona wielkimi fotografiami Tomasza Kizny. Twarze przypadkowych pasażerów metra i dworców Berlina, Warszawy i Moskwy. Przy każdym zdjęciu informacja imię i nazwisko, wiek, zawód, kraj pochodzenia. Rosyjscy żołnierze, starcy, studenci, kobiety, zarośnięci kloszardzi. Ambitny fotograf utrwala tysiące twarzy z końca tysiąclecia. To informacyjna kapsuła dla tych, którzy przyjdą po nas.

Przechodzę obok Jasia i Małgosi. W Małgosi urzęduje Marek Garbala. Na rogu Św. Mikołaja i Rzeźniczej głęboki wykop. Przy wykopie ciężarówka z obracającą się gruchą. Zaprawa cementowa przeciska się grubym wężem opadającym trzy piętra w dół. Robotnicy, niczym ludziki z lego, przy odbycie węża, który wypróżnia się w zaplecione druty fundamentu. Wokoło odsłonięte stare mury okolicznych domów podparte stalowymi belkami. Powstaje hotel Wratislavia Centrum. Szybkość z jaką wznoszą nowe domy we Wrocławiu zdumiewa. Przypadkiem jestem świadkiem narodzin trwałych żelbetonowych budowli, na fundamentach starego grodu. Już się nie buduje z cegły. Glina zbyt szybko się rozpada.

Przed Teatrem Współczesnym niewielkie grupki ludzi. Wchodzę do holu i zatrzymuję się przy stoliku z książkami Siemiona. Liczę pieniądze, do 27 złotych brakuje mi złotówki. Gdybym nie kupił czekolady... Odwracam się, szukam wejścia na salę, jestem tu po raz pierwszy. Idę za ludźmi, którzy znikają w ciemnym pomieszczeniu. W trzecim rzędzie Kos. Czyta książkę. Dostrzega mnie, zaprasza abym usiadł obok. Wydaje mi się, że nie powinienem tu siadać, bo przecież pierwsze miejsca są dla licznych kolegów Siemiona ze studiów. Jednak Kos jest stanowczy.

– Czytał pan książkę? – pyta.

– Nie.

– Nie kupił pan?

Kiwam potakująco głową. Chyba wygląda na to, że nie kupiłem w proteście, że Siemion wdarł się w moje rejony. Niskie łąki zawsze były moje, książkę o tym Bereś dostał ode mnie kilka lat wcześniej. Zastanawiam się, czy nie pożyczyć od Kosa tej marnej złotówki. Jednak, nie. Zakładam okulary i zerkam na przepatrywane strony ponad potężnym ramieniem prezesa.

Cała stroma widownia teatru już zapełniona, lecz jeszcze napływają ludzie. Pojawia się Kierc, ten teatr to jego miejsce pracy.

– Siadaj obok nas! – proponuje Kos.

– Nie, dziękuję, za blisko – odpowiada uprzejmie aktor i wspina się schodami w górę.

Podchodzi do nas Koziołowa i Przybylak. Poetka jest w dobrym humorze, ale i ona odmawia Kosowi.

– Słuchajcie, wpadło mi w ręce włoskie czasopismo Kamen, w którym moje wiersze.

Pokazuje owe czasopismo formatu A5. Kilkanaście stron wierszy w języku włoskim i polskim. Mamy chęć z tym się zapoznać, ale ona macha ręką i odchodzi.

Kos wierci się na krześle. Zwierza się, że mu niewygodnie. Jest zaklinowany między rzędami, jego kolana napierają na krzesła przed nami, które trzeszczą. Na prawo ode mnie wolne miejsce, a tam można wyciągnąć nogi, bo rząd krzeseł krótszy. Kos się przesiada i wzdycha z ulgą.

Prezes rozgląda się po sali. Wreszcie pyta.

– Nie widział pan Łukasiewicza?

– Nie. Na pewno go tu nie ma. On jest bardzo ruchliwy, gdyby tu był na pewno by nas wypatrzył.

– Tak, ma pan rację – przytakuje, uśmiechając się.

Na schodkach prowadzących na scenę miga znajoma twarz krytyka z telewizji. Zaczęło się. Na deski teatru wchodzi krytyk Bereś, dyrektorka teatru Meissner i Siemion.

Po zagajeniu przez Meissner do mikrofonu mówi Bereś.

– Z Piotrem znamy się od lat. Byłem u niego w Stanach. Próbowaliśmy zwiedzić park Yellow Stone lecz świstaki przegryzły nam przewody od chłodnicy. Zaś nasza wizyta na lotniskowcu skończyła się bardzo szybko, bo pisarz uwiesił się na myśliwcu i odłamał dziób. Planowaliśmy jeszcze wyprawę w góry Skaliste lecz nasze żony poszły na zakupy i straciły wszystkie oszczędności.

Bereś cytuje fragmenty pochlebnych recenzji książki Siemiona, które ukazały się w Gazecie Wyborczej, Polityce i innych czasopismach. Przedstawia autora jako wrocławianina i obywatela świata. Kiedyś Siemion studiował we Wrocławiu filologię angielską, a potem emigrował do USA, gdzie doktoryzował się z powieści amerykańskiej na Uniwersytecie Columbia. Mówi o polskim bagnie, o niskich łąkach, to znaczy o łąkach podmokłych.

– Książka Niskie Łąki to opowieść o Carlosie, Gibsonie, Dyziu, Michalinie, Lidce i innych ciekawych postaciach. Akcja toczy się w 1983 roku, kiedy to do Wrocławia przyjechał angielski stypendysta aby inscenizować Dziką kaczkę Ibsena, a tak się złożyło, że zabrał się za Kurkę wodną Witkacego. Najwięcej jednak miał do czynienia z ZOMO i działalnością opozycyjną. We Wrocławiu Anglik zostanie pobity, okradziony i wrzucony do rzeki. Opowieść przenosi się do Ameryki, gdzie emigranci azbestowi rozszyfrowują jej mit i wracają do Wrocławia. Tu zastaje ich rok 1990, rodzi się kapitalizm polski – ciągnie Bereś. – Siemion pisał książkę w biegu, w windzie, w taksówce. Jest prześmiewcą, wyśmiewa wszystko i wszystkich: Amerykę, Polskę, mówi o upadłych mitach tworzonych przez opozycję, o dolarach CIA, za które piło się whisky. Książka będzie sfilmowana.

Bereś przywołuje z sali Senatora. Czterdziestoletni aktor w dżinsach odczytuje fragment książki. Jest to scena z udziałem Azjaty, Lidki i psa Dalmatyńczyka w domu, gdzie się kręci filmy erotyczne. W ostatniej chwili przerażoną Lidkę przed jurnym psem ratuje Anglik. Ucieczka z domu rozpusty udaje się, lecz w czasie pogoni wściekły Azjata przecina przypadkiem przewód gazowy i dom wylatuje w powietrze.

Po odczytaniu tekstu oklaski.

Przemawia Siemion.

– Ktoś powiedział, że pracuję na Wall Street, jako makler giełdowy, ale nie jest to prawdą. Pracuję w jednej z filii, które rozsiane są po całym mieście, najwięcej w okolicach 50 ulicy. Mimo, że jestem z wykształcenia humanistą musiałem w Ameryce zająć się czymś innym – mówi, zakładając nogę na nogę, po amerykańsku, to znaczy stopa lewej nogi spoczywa na kolanie prawej. – Próbki Niskich Łąk rozesłałem do wydawnictw i wiem, że we Francji chyba chwyciło. Z Hiszpanii dostałem odpowiedź, że amerykańskich powieści nie wydają. Książka będzie tłumaczona na niemiecki. Teraz jestem w Warszawie i zajmuję się kilkoma projektami. Mam przy sobie młodych, o piętnaście lat ode mnie młodszych ludzi i oni mnie pytają: Co mamy robić? Są wspaniali, mają chęć do tworzenia nowej Polski.

Z sali padają niekłopotliwe pytania poprzedzone zachwytem. Jednak któraś kobieta pyta innym tonem:

– Czy skupował pan akcje FOZZ-u?

Nie ma odpowiedzi.

– A jak było z pomysłem książki?

– Mam chałupkę pod Kłodzkiem i tam poznałem bardzo ciekawych ludzi. Wysłałem pomysł powieści o tym wydawnictwu i odpowiedzieli, że to już opisała Olga Tokarczuk. Pozostał Wrocław. Akcję umieściłem w mieście, w którym wiele przeżyłem. Do siódmego roku życia mieszkałem przy Świdnickiej, potem przy Hali Targowej. Na Niskich Łąkach nigdy nie byłem, choć umieściłem tam jedną ze scen. Po co miałem się pchać na jakieś bagna i to w dodatku w marcu!

– Czy obraził się na pana któryś z bohaterów Niskich Łąk? – pyta ktoś z sali.

– Nie. Tylko jeden pierwowzór spotkany na ulicy powiedział: Wiesz, nie dam ci w gębę, bo po przeczytaniu się wzruszyłem.

Bereś dostrzega na sali reżysera Krzystka. Wywołuje go po imieniu i nazwisku i prosi o kilka słów krytyki. Reżyser wstaje, okazuje się, że to mężczyzna siedzący przy mnie.

– Twoją powieść, Piotrze można sfilmować, ale żadnej innej powieści polskiej nie, wszystkie wysokiego lotu! – mówi rubasznie, wywołując nagły wybuch śmiechu.

– Brawo! – wyrywa mi się.

Krzystek spogląda na mnie z uśmiechem. Kurczę się w sobie, jednak niepowstrzymałem złośliwości pod adresem dzieła Siemiona.

Spotkanie kończy się. Stanisław Bereś zaprasza gości na lampkę wina. Wchodzimy z Kosem do holu, rozglądając się za znajomymi twarzami. Trudno w takim tłumie kogoś wypatrzyć. Kos znika w toalecie, a ja czekam na niego. Ludzie tłumnie wchodzą po krętych schodach na pięterko. Tam jest wino, bo niektórzy schodzą, już zaopatrzeni w trunek. Wraca prezes, zaprowadzam go na górę. Bierzemy po lampce i stajemy przy Koziołowej i Przybylaku. Kos ma coś ważnego do omówienia z Koziołową, więc ja ośmielony życzliwym uśmiechem Przybylaka mówię:

– Moja żona czytała niedawno amerykańską powieść pod tytułem Duch walki i wyjawiła mi przepis na drinka, który pił jeden z bohaterów generał. Sączył mieszankę ginu z wermutem, pół na pół.

– I co? – pyta rozbawiony.

– Wypiłem dwa, a później... – macham ręką – Zemdliło mnie.

– Och! – wydaje z siebie dezaprobatę. – Wie pan, oni piją drinki z martini. A w ogóle, to wermuth i gin wymagają mocnego rozcieńczenia. Toś pan sobie końską dawkę wyszykował.

– Uwierzyłem amerykańskiej powieści.

Z mojego miejsca widzę Siemiona podpisującego w głębokim pochyleniu książki. Wije się do niego spory ogonek czytelników. Podobno dla niego Wrocław to niskie łąki, a może i cała Polska?

Siemion wstaje od stolika, podpisał wszystkim książki.

Idziemy z Przybylakiem do stolika, gdzie siedzą Koziołowa i Kierc. Kos stoi nad nimi i gawędzi. Wina ledwie przy dnie.

– Wacław, przynieś nam jeszcze wina – prosi Kos.

Przedzieramy się z Przybylakiem do oblężonych stołów. Zostało jeszcze wino białe. Bierzemy po dwie lampki.

– Ale czy to wypada brać po dwie? – zastanawia się Przybylak.

– Sami przecież tego nie wypijemy – odpieram.

Prezes, czymś podekscytowany, mówi szybko, zerkając na mnie przyjaźnie. A Bogusław Kierc milczy, czuję od niego chłód. Stawiamy lampki wina na stole.

Powoli schodzimy po schodach na dół. Kos jednak zawraca dostrzegając Beresia. Przybylak gdzieś znika, więc w holu zostajemy sami, ja i Koziołowa. Nie ma oczym gadać, więc pytam o szczegóły z artykułu w Odrze na temat rozterek z Paryża, w związku z konferencją UNESCO.

–Jak to jest z promocją polskiej kultury. Rosjanie wsparli swojego pisarza, mówiącego tylko po rosyjsku, ambasadorem, który służył za tłumacza, a pani była sama.

– To dlatego, że przedstawicielka polskiej sekcji UNESCO wzięła urlop.

Wychodzimy na Rzeźniczą. Jest wpół do dziesiątej, ale jeszcze jasno. Zjawiają się Kos i Przybylak.

– My idziemy do tramwaju – komunikuje Koziołowa.

Jerzy Kos ściska mocno moją rękę, mruga okiem, pokazuje wyszpanowany kciuk.

Obieram drogę powrotną przez rynek. W kafejkach i pod parasolami gwar. Pod pomnikiem Fredry, na ławkach i na bruku młodzi z puszkami piwa. Na Świdnickiej podobnie. Wchodzę po schodach na chodnik przy sklepach i skręcam w przejście prowadzące do Szewskiej. Naprzeciw idzie podchmielona dziewczyna. Próbuję ją ominąć, lecz ona uparcie celuje we mnie. Zatrzymuję się. Twarz młodziutka lecz mocno nasączona alkoholem. Coś mówi bełkotliwie. Proszę ją o powtórkę, wreszcie dowiaduję się o co jej chodzi.

– Koniec z liceum, zdałam! – piszczy i wyciąga rękę, na której drobne monety. – Dorzuć koleś parę groszy na piwo.

Wysypuję na ładną dłoń wszystkie swoje pieniądze, tyle ile kosztuje głośna książka Siemiona lecz bez jednej złotówki. Dziewczyna na chwilę baranieje.

– Za dużo – kręci głową, ale nagle całuje mokro w policzek i zostawia w moim uchu pomruk tygrysicy. Dziękuje i chwiejnym krokiem oddala się w stronę rynku.

Naprzeciwko Kameleona, skwerkiem, idą na mnie szeroko dwaj młodzianie.

– Brakuje nam na piwo – zagadują.

– Ja już dałem dziewczynie! – odpowiadam, wskazując panienkę stojącą w bramie przejściowej z wyciągniętymi w górę rękoma.

– Aaaa! To dobrze! – odpowiadają, ruszając za koleżanką.

 

Wacław Grabkowski

 

(14 czerwca 2000 r., Teatr Współczesny).

 


/ / / / 12 /
/ /
zonia | 2013-08-26 11:03:51
Łał! no, no! ale muszę jeszcze raz przeczytać spokojnie.
Waclaw Grabkowski | 2013-08-26 15:37:52
Dziękuję za ,,Łał” :) Muszę dodać, że byłoby dobrze, aby tekst, który ma już trzynaście lat odczytywano jako dokument. W tamtych czasach, już w zniżkującym czytelnictwie, paradoksalnie wieczorki literackie i promocje organizowano m.in. w teatrach, a nawet w Muzeum Narodowym czy w Ratuszu. Obecnie zaprasza się do ,,Mleczarni”, ,,Literatki” albo do ,,Tajnych Kompletów” lub do supermarketu.
wilk.wroclaw | 2013-08-27 10:10:09
Genialne to, Panie Wacławie, a jednocześnie, u mnie, budzi wrażenie, że od 2000 roku minęło niby tylko 13 lat, ale jakieś dłuższe były to lata. Jestem ciekaw, czy Siemion albo Bereś będą mogli przeczytać tę opowieść... Moje gratulacje!!
wilk.wroclaw | 2013-08-27 10:22:07
gdyby mogli, oczywiście. Miało być